7.8 – to ocena Labiryntu (polskie tytuły zawsze muszą być na opak, prawda?) na filmweb.pl. Pomimo, że w większości ich oceny nie są adekwatne, w tym przypadku nota odzwierciedla poziom filmu. Oglądaliśmy go kilka dni temu, ale dopiero dziś, po opadnięciu emocji, zabrałam się za napisanie Wam kilku słów na jego temat. Pomimo tego, jak przypominam sobie poszczególne sceny, nadal mam ściśnięty żołądek.
Historia rozpoczyna się banalnie – mamy dwie zaprzyjaźnione rodziny obchodzące wspólnie Święto Dziękczynienia i osamotnionego gliniarza, który w przydrożnym barze zamienia świąteczny obiad na fast-food’a. Sielankowy nastrój przerywa zaginięcie dwóch dziewczynek, córek państwa Dover i Birch. Mimo, że historia porwań w amerykańskim kinie jest powielana kilka razy do roku, ten film nie nudzi, co więcej: on sprawia, że nachylasz się w kierunku ekranu i z zapartym tchem śledzisz akcję przez dwie i pół godziny jednego z lepszych thrillerów ostatnich czasów.
W tym filmie podoba mi się wszystko. Począwszy od świetnie dobranych aktorów (zarówno Jackman, jak i Gyllenhaal grali tak, jakby była to realne walka o ich dzieci), poprzez charakter całego filmu (depresyjna pogoda, małe, szare miasteczko, przygnębiająca okolica). Już od pierwszych minut w lesie, film wprowadza nas w ponurą atmosferę, wymaga od nas wyciszenia i dużego skupienia. Popcorn w kinie byłby zbędny, ba, wręcz by przeszkadzał.
Głównym motywem przewijającym się przez cały film jest kwestia religijności. Główny bohater, Keller Dover, jest człowiekiem o konserwatywnym światopoglądzie, modlącym się nawet przy polowaniu. Nie dziwią więc nas ani krzyżyk na jego szyi, ani odtwarzane z kasety modlitwy w samochodzie. Dziwi natomiast jego konsekwencja w działaniu i próby wytłumaczenia sobie tego, że to co robi, jest jedyną, słuszną drogą. Jego motto „módl się o najlepsze, przygotuj się na najgorsze”, przewija się przez całą fabułę, ukazując, że obok religii, najważniejsze jest przetrwanie. Nawet za wszelką cenę.
Mam problem z wyborem, który aktor zrobił na mnie większe wrażenie. Zawsze jest tak, że jakaś rola pozostaje nam w pamięci na dłużej. Tutaj, zarówno detektyw Loki jak i pan Dover to postacie o tak wyrazistych osobowościach, że nie sposób wybrać faworyta pomiędzy nimi. Z jednej strony widzimy zmęczoną, niekiedy brudną twarz ojca, który z szaleństwem w oczach posunie się do wszystkiego, by odnaleźć córkę. Z drugiej natomiast mamy gliniarza, który ze swoją stu procentową skutecznością i nerwowym mruganiem (gęsia skórka przy każdym tiku), w pewnym momencie staję się bezradny wobec prawa. Jest jeszcze przecież postać Alexa – miejscowego dziwaka, któremu początkowo współczułam, ale nie wiem czy to przez depresyjny nastrój filmu, czy wpływ Dover’a, na końcu sama chciałam uciec się do przemocy, by wydusić z niego choćby kilka słów.
Najlepszą według mnie rzeczą w tym filmie jest jego rozbudowana fabuła. Przez prawie 150 minut, krok po kroczku, poznajemy okoliczności porwania, dowiadujemy się niekiedy szokujących rzeczy, przy dźwiękach deszczu snujemy za postaciami, obserwujemy każdy ich ruch. W którymś momencie zaczynamy nawet myśleć, że wszystko jest ze sobą powiązane: zaginięcie dziewczynek, samobójstwo ojca Dovera, dzieciństwo Lokiego i jego fascynacja horoskopem, anonimowy trup znaleziony w podziemiach parafii, węże w skrzyniach… Niestety, wiele z tych kwestii pozostało niewyczerpanych (choćby sam tytułowy labirynt), ale pomimo tego, że w pewnych momentach pojawiała się fabularna dziura, nie wpłynęło to na mój odbiór filmu.
Czy warto ten film polecić znajomym? Oczywiście. Trzeba być kompletnym ignorantem, żeby powiedzieć, ze film jest zły. Nie wiem, czy można go położyć na jednej półce choćby z filmem Siedem (jeden z moich ulubionych), czy chociażby porównywać go do innych klasów tego gatunku. Według mnie jednak Prisoners zasługuje na duży plus, bo dawno nie było filmu, który tak mocno złapałby mnie za żołądek i nie puszczał przez kilka następnych dni.