Piątkowy wieczór to idealny czas na nadrobienie kinowych zaległości. Mamy ich sporo, bo ostatnio czasu wystarcza nam tylko na odcinek ulubionego serialu. Do kolacji włączyliśmy sobie Carrie.
Uwielbiam Stephena Kinga. Jego Wielki Marsz, moją ulubioną książkę, czytałam kilka razy i zdecydowanie sięgnę po nią kolejny raz. Lubię ten styl pisania, trzymanie w napięciu, nieoczekiwane i niezbyt gwałtowne zwroty akcji. I dreszcz. Dreszcz emocji, kiedy wiesz, że opowiadana historia nie może skończyć się dobrze. Carrie natomiast nigdy nie wpadła mi w ręce i pewnie wielu uważa to za ogromny nietakt, ale pierwszy raz z tą historią zapoznałam się w filmie.
A o czym jest ten film? Zaczyna się dość standardowo i jak większość amerykańskich produkcji pokazuje świat bogatych i rozpieszczonych „dzieci” w liceum. Nieśmiała, skryta w sobie nastolatka spotyka się z odrzuceniem pewnych siebie sex-piękności ze szkoły. Punktem kulminacyjnym w szkolnej karierze Carrie jest „przygoda” w łazience, dzięki której, z nieznanej nikomu dziewczyny, staje się obiektem kpin rówieśników i nie tylko. Do sieci trafia kompromitujący filmik, co zaognia całą sytuację.
Nie będę więcej spojlerować – jeżeli macie ochotę zapoznać się z całą fabułą, nie chcę psuć Wam zabawy. Chciałabym jednak napisać o tym, co w filmie mnie urzekło, a co naprawdę rozczarowało.
Oprócz świetnej roli głównej (Chloë Grace Moretz), niesamowicie intrygująca jest tu postać matki Carrie (Julianne Moore). Jako zagorzała katoliczka, interpretująca na swój własny sposób Pismo Święte, chce wychować dziewczynę z dala od „złego i bezbożnego świata”. Ma też niezawodną receptę na bunt nastolatki – schowek pod schodami, który został „zaaranżowany” na małe sanktuarium. Modlitwa i przebaczenie – to jedyna droga ku pogodzeniu się ze światem. Ta postać jest tak realistyczna i spójna, że czasami aż współczułam Carrie nieustannych wojen z religijnym fanatyzmem.
Jeżeli, natomiast chodzi o otoczenie dziewczyny, mam mieszane uczucia. Pojawia się w filmie typowa sucz – młoda, piękna i jak mniemam, bogata panienka z dobrego domu, której charakterek jest nieco inny, niż wyobrażają sobie go jej rodzice. Kreacja Chris jest wiarygodna do samego końca. Z drugiej strony pojawia się blondyneczka – spokojna, ułożona, która, chcąc wynagrodzić krzywdy zadane bezbronnej koleżance, jest zdolna do dużego poświęcenia. Jednak postać Sue była dla mnie bezpłciowa i nie wywarła na mnie większych emocji.
Jest jeszcze jednak rzecz, która mnie nie przekonała. Efekty specjalne. Od początku film ma dobre tempo, nie nudzi i trzyma w napięciu. Nie jest to typowy horror, jednak akcja zbudowana jest tak, by widz cały czas skupiał się na filmie i nie mógł nawet trafić ręką do miski z popcornem.I nagle co? Cały nastój diabli wzięli, a dali w zamian efekty. Dużo efektów. Dużo przesadzonych efektów, które powodują, że nagle z thrilleru przenosimy się do akcji rodem z X-Menów (to jest fajne, nie zaprzeczam, ale nie w tego rodzaju filmie). Końcówka filmu znów trzyma i wywołuje dreszczyk, ale niesmak po bombardowaniu efektami pozostał.
Podsumowując, film do najgorszych nie należał. Zachęcił mnie do sięgnięcia po lekturę. Musze przeczytać oryginał, bo wierzę, że film nie pokazał wszystkiego, a Carrie (debiutancka i według wielu jedna z najlepszych powieści Kinga) odkryje przede mną coś jeszcze.