Na niektóre filmy czekamy, obok innych przechodzimy obojętnie. Na kontynuację filmu o dzielnych Spartanach czekałam od momentu zobaczenia pierwszego trailera. Oczekiwania wobec „300 – początek imperium” były spore. Po pierwszej, według mnie znakomitej części, spodziewałam się, że kolejna rzuci mnie na kolana, zarówno pod względem fabuły, jak i efektów specjalnych. Co dostałam? Krew, pot i łzy… ze śmiechu.
Od pierwszych minut trudno nam się jest zorientować, czy film jest sequelem, czy prequelem historii o królu Leonidasie i jego wojownikach. W pierwszych scenach widzimy, jak młody, grecki wojownik umieszcza strzałę w sercu perskiego króla, wywołując tym samym lawinę zdarzeń, których on sam nie będzie w stanie pojąć. Film obejmuje zdarzenia na kilka lat przed heroiczną walką 300 pod Termopilami, aż do bitwy u wybrzeży Salaminy. Pojawia się więc wątek Kserksesa, który w magiczny sposób z chłopca przemienia się w boga-tyrana, widzimy próbę zjednoczenia całej Grecji i dumę Sparty. Tylko czy nie jest tego za dużo?
Widzimy bitwy, widzimy krew – jest soczyście, co jest jednym z niewielu plusów tego filmu. Widzimy też pięknych, umięśnionych mężczyzn z nagimi klatami biegającymi między strzałami wroga. Cała stylistyka wydaje się być spójna, nieodbiegająca wiele od produkcji z 2006 roku. Mamy bohatera, Temistoklesa, który zgrzewa cały lud do walki. Mamy też czarny charakter (Kserkses), który w pewnym momencie odchodzi na daleki plan, by ustąpić miejsca postaci o wiele bardziej mrocznej i nieprzewidywalnej – Artemizji, dla której zdecydowałam się obejrzeć tą produkcją do końca. To najlepiej zbudowana postać; dobrze osadzona w tamtych realiach mroczna uroda Evy Green i jej gra aktorska ratują ten film.
Największą zbrodnią, jaką popełniono, to kiepska fabuła. Film jest po prostu nudny. Nudny do tego stopnia, że najciekawszą sceną filmu, była scena seksu… Nie znamy bohaterów, nie czujemy z nimi emocjonalnej więzi, jak to było w przypadku poprzedniej części. Widzimy tylko mięso armatnie, którym przerzucają się wzajemnie Grecy i Persowie. Nawet tego przerzucania jest według mnie za mało, bo w filmie przeważają sceny przygotowań do walki, banalnych dialogów niż samej rzezi.
Spodziewałam się emocji. Czekałam na epickie starcia, krew i pot. W zamian dostałam film, który pragnął zarobić na sukcesie poprzednika zanudzając przy tym widza na śmierć.